W „Książce twarzy” Marek Bieńczyk w ten sposób opisuje swój pierwszy kontakt z Angelem Thierry’ego Muglera: „W każdym domu towarowym, w każdej perfumerii piętrzył się na dwa metry błękitny flakon w kształcie gwiazdy i wszędzie upraszały się o przycisk testery z błękitem w środku. Dziwna była ta barwa (użyta dla perfum po raz pierwszy), jeszcze dziwniejszy sam zapach. […] Zamiast uwodzić jednoznacznie pięknymi nutami, przyciągał i jednocześnie odpychał powiewami, które były na granicy brzydoty. Na ułamki sekund wydobywał na zewnątrz to, co z definicji perfumy mają maskować.” Choć Angel nie jest gwiazdą dzisiejszego wpisu, wspomnienie Bieńczyka każe zastanowić się nad fenomenem perfum, które, wzorem człowieka potrafiącego dostrzec piękno w pieprzyku lub bliźnie na twarzy ukochanej osoby, z defektu czynią fetysz. Historia perfum bogata jest bowiem w dowody na to, że zapachy – wbrew swojej „definicji” – nie zawsze pełnią rolę kamuflażu, którego zadaniem jest ukrycie jakiejś wstydliwej prawdy, takiej jak choćby ta, że jesteśmy ciałem – ciepłym, pulsującym i… pachnącym.
Wbrew temu, co sugerować mogłyby rozerotyzowane i wysportowane sylwetki modeli i modelek, które na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat skolonizowały naszą wyobraźnię, ukazywanie w perfumach tego, co cielesne, nie jest trendem współczesności. Co więcej, jestem skłonny stwierdzić, że to właśnie ciało w swym biologicznym wymiarze jest obecnie największym tabu. W czasach, kiedy słowo „owłosiony” nabiera wymiaru inwektywy, a muskulatura rzadko pełni funkcję inną niż estetyczna, przestrzeń tego, co wstydliwe, pęcznieje od nadmiaru oczekiwań, jakie stawia przed nami kultura. Ideałem człowieka na miarę czasów stał się cyborg – taki, który w głowie potrafi sobie policzyć kalorie, ilość powtórzeń do wykonania na siłowni oraz godziny, które należy poświęcić na sen, by następnego dnia dobrze funkcjonować. By lepiej zrozumieć groteskowość tej sytuacji, warto zwrócić uwagę na fakt, że obecnie wstydzić można się niemal wszystkiego, co wskazuje na funkcje życiowe: począwszy od tego, że się człowiek poci, przez to, że oddycha (no, chyba że „miętówkami”), na tym, że się odżywia skończywszy („Jadłeś? Śmierdzisz pizzą…”). W myśl tej zasady pachnieć można, ale tylko „ładnie”, najlepiej tak samo jak pozostałe modele z taśmy produkcyjnej, czyli „czysto”, „świeżo” i „zielone jabłuszko”.
Ciekawą ilustracją tego zjawiska i swoistym paradoksem są perfumy z etykietką „Sport”, które zdominowały półki Sephor i Douglasów, a pachną morską bryzą, cytrusami i mydłem, czyli wszystkim tym, co jest już nawet nie tyle „after sport”, co „after shower”. Na próżno spodziewać się tutaj nut cięższych i animalistycznych, które mogłyby oddawać zapach silnego i „dobrze spoconego” (jak zwykła mawiać moja koleżanka) ciała. Jakże wielkim zaskoczeniem dla współczesnego, pachnącego miłośnika fitnessu byłoby spotkanie z M7 (2002) czy Kourosem (1981) od Yves Saint Laurent, zapachami, które promowane były swego czasu przez umięśnionych atletów. O ile ten pierwszy można uznać jeszcze za dość wyrafinowany w swym ujęciu tematu ciała (skórzane niuanse wątku przewodniego, czyli oudu), to już w przypadku Kourosa nie ma mowy o jakimkolwiek polu do interpretacji – to zapach tak dosłownie zwierzęcy, że aż obsceniczny.
Choć współcześnie perfumy pokroju Kourosa i M7 praktycznie nie mają racji bytu poza rynkiem niszowym (zdobycie obu zapachów w ich pierwotnych wersjach graniczy z cudem), dawniej to właśnie w wysublimowanej brzydocie szukano piękna. W pamięci miłośników perfum wciąż żywe jest powiedzenie z pierwszej połowy ubiegłego wieku, wedle którego prawdziwa dama nie powinna dopuszczać się trzech rzeczy: palenia papierosów, tańczenia tanga i noszenia Shalimara. Mimo że współczesna wersja tego klasyka ma ponoć spiłowane pazury w stosunku do swojego pierwowzoru (datowanego na rok 1925), nawet teraz można dostrzec w nim gorącą krew, która pulsuje gdzieś pod powierzchnią upojnej, ambrowo-waniliowej słodyczy. Ów mroczny potencjał dostrzegł parę lat temu Mourice Roucel, który w mistrzowski sposób zreinterpretował Shalimara, tworzą jego negatyw, „złą siostrę”, która wszystko robi na wspak – obnosi się z tym, co fizyczne (ciężkie akordy piżmowe i goździki, które imitują zapach krwi), by odwrócić uwagę od słodkiego, waniliowo-cynamonowego serca. Mowa oczywiście o Musc Ravageur, zapachu, który zasłużenie umiłowali sobie entuzjaści perfumeryjnej niszy.
Choć Bieńczyka w Angelu zafascynowały nie nuty fizjologiczne, a – jak mniemam – zimna i wilgotna paczula, jego długoletni związek z perfumami Muglera dowodzi, że łatwo jest czasem zakochać się w tym, co brzydkie. Jak pisze, „[Angel] po jednej próbie okazał się tylko interesujący, lecz po kolejnych dokładkach na drugą dłoń D., na przegub, ucho, a potem na mój kołnierz, na moją dłoń i koszulę byliśmy już nie zdziwieni, lecz zaskoczeni, urzeczeni, wreszcie oszalali.” W istocie, jest pewna pokusa w tych zapachowych dysonansach i zgrzytach. Do dziś mile wspominam rozmowę z koleżanką na temat Dzinga! l’Artisan Parfumeur. Znajoma, rozmiłowana w woniach ciężkich i orientalnych, podkreślała, że przez cały czas, kiedy zapach mościł się na jej skórze, była świadoma faktu, że ma go na sobie. „To coś jakby stan napięcia mięśniowego, dziwny rodzaj niepokoju” – wspominała. Doskonale rozumiałem, co miała na myśli, bo ja również czułem w tym osobliwym zapachu skórzanym jakiś tajemniczy, fizjologiczny rdzeń, który na przemian jeżył mi włosy na skórze i uporczywie kazał siebie szukać. I – muszę przyznać – szukam go do teraz, od dwóch „setek” i czterdziestu mililitrów… i nic! Pogodziłem się jednak z nim, ba, zacząłem go doceniać. Czasem myślę o nim jak o kamyku w bucie, który z jednej strony nie daje mi zapomnieć o sobie, a z drugiej o bucie. To owa tajemnica trzyma mnie przy Dzingu! od kilku dobrych lat i sprawia, że to jedne z nielicznych perfum, które nigdy nie przestały mnie intrygować.
Na koniec mój prywaty ranking pięknych brzydali:
Cerruti Pour Homme (stara wersja),
Maison Francis Kurkdjian Cologne Pour le Soir,
l’Artisan Parfumeur Dzing!,
Serge Lutens Tubereuse Criminelle,
Guerlain Mitsouko,
Cartier Declaration,
Alexander McQueen Kingdom,
Frederic Malle Musc Ravageur,
Histoires de Parfums 1740
Histoires de Parfums Tubereuse 3: Animale.
Opis Grzegorza jest under construction
Dodaj komentarz