„Now that you have my attention, what are you gonna do?”
Gdy ucicha już zadziorny riff w otwarciu „Attention” – utworu, który znaleźć możemy na drugiej płycie The Raconteurs – naszych uszu dobiega pytanie: „Skoro już zyskałeś moją uwagę, co planujesz teraz zrobić?” O to samo pragnąłem zapytać Nicolasa Bonneville w momencie, gdy moje źrenice rozszerzyły się bezwiednie w odpowiedzi na pierwsze akordy Lithium. Kto miał kiedyś okazję zamieszkać z kotem, zna doskonale owo absolutne, zapadające się w siebie skupienie, które odbiera nam zwierzaka w momencie, gdy ten dostrzeże w mieszkaniu coś ciekawego. Ten sam rodzaj bezwarunkowej fascynacji zawładnął mną, kiedy pod nosem przebiegły mi pierwsze akordy Litu. Rzadki to stan, toteż instynkt zwyciężył i szybko dałem pierwszego susa w pamięć, polując na to, co czyni Lithium zapachem w intrygujący sposób zagadkowym.
O dziwo nie miałem problemu z wykryciem głównych komponentów tych perfum: róży umieszczonej w chmurze skrzącego się szafranu; nie kremowej i uległej (jak w Safran Troublant) lecz idealnie ostrej, zapewne przez wzgląd na towarzyszące jej paczulę i – jak mniemam – drewno gwajakowe. Wszystko to pięknie rozświetla białe piżmo, którego „czysta cielesność” zgrabnie kontrastuje z ostentacyjną zmysłowością kminu (wśród znawców często określanego mianem „spoconej przyprawy”). Wydawać by się więc mogło, że wszystko gra. A jednak. Wciąż brakowało mi owego ukrytego elementu; domknięcia, które wytłumaczyłoby, dlaczego piramida zapachowa oferowana na stronie producenta sprawiała wrażenie niekompletnej.
Jakże wielkie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że obiektem moich poszukiwań był jedynie miraż, ów gargantuiczny cień róży, jakim – po wieloletnim związku z królową kwiatów – stał się oud. Piszę „cień”, bo perspektywa złapania owej nuty okazuje się być fantazją człowieka ograniczonego przez własne przyzwyczajenia. Tutaj nie ma oudu. I jeśli któreś z Was usłyszało w tym stwierdzeniu nutkę goryczy, to muszę Was zaskoczyć – tak jak kot nie wydaje się być rozczarowany, gdy okazuje się, że obiekt jego zainteresowania to nie komar, a kłębek kurzu, tak i mnie w zupełności wystarczyło to, co znalazłem. Dojście do celu, który okazuje się być fatamorganą tylko pozornie niesie ze sobą rozczarowanie; w rzeczywistości satysfakcjonuje tak, jak satysfakcjonowało odkrycie, że w pełnej przepychu, „referencyjnej róży” Guerlaina – Nahemie – nie ma róży. Podobnie jest z żywicą agarową w Lithium. Bo – pragnę podkreślić to ponad wszelką wątpliwość – ona tu jest, tyle tylko, że w formie odczuwalnego braku, widmowego żebra, które boli nas i drażni, mimo że nie powinno, bo od dawna go nie mamy. Osobiście wierzę głęboko w zasadność owego paradoksu, wedle którego najwięcej obecności jest w braku, miłości w tęsknocie a radości we wspomnieniu.
I tak, gdy przyglądam się w mojej wyobraźni miejscu, w którym unosi się zapach Lithium, to widzę na łóżku ją, Różę, wpółnagą i rozpaloną z tęsknoty za kochankiem, którego ciężar i kształt zapamiętała pościel. Nie obchodzi mnie, że to kicz. Nie obchodzi mnie też, że mój romantyzm nijak ma się do faktu, iż nu_be za swą target-grupę obrało twórców fanpage’a Marii Skłodowskiej-Curie. Wolę skupić się na tym, jak cudownie Lithium dogasa na mojej skórze, jak wielki niepokój budzi we mnie chłód, którego nadejście zapowiada i jak bardzo sprawia, że chcę, by kot odpuścił sobie już daremne polowania i znowu usiadł mi na kolanach.
Opis Grzegorza jest under construction
Dodaj komentarz