Już na wstępie chciałbym zaznaczyć, że w ocenie Emerald Reign pozwolę sobie pominąć pełen przepychu flakon edycji limitowanej. Czuję się do tego wewnętrznie zobligowany z tej prostej przyczyny, że w mojej małomiejskiej kawalerce prezentowałby się on mniej więcej tak samo jak Mona Lisa (czytaj: niezbyt wiarygodnie). Kocham perfumy, ale do swojej pasji nauczyłem się podchodzić z czułym pragmatyzmem, przez pryzmat którego buteleczki mieniące się złotem, platyną i księżycowym pyłem to piękne, ale jednak, dodatki.
Nie martwcie się. Wbrew postępującej tandetyzacji pojęcia luksusu, flagowe perfumy House of Sillage to produkt spójny marketingowo. Miało być ekskluzywnie, i jest. Także pod względem zawartości.
O tym, że wytworność kompozycji niekoniecznie musi być tożsama z jej przepychem wie doskonale twórca Emerald Reign, Mark Buxton. Nos odpowiedzialny za „najdroższe perfumy świata” (czyli No. 1 for Women dla Clive’a Christiana) oraz awangardowe, ryzykowne i niejednokrotnie przełomowe projekty z ramienia takich marek jak Comme des Garcons czy biehl parfumkunstwerke postanowił skomponować Emeralda z zaledwie paru, starannie dobranych składników. Owo podejście nie powinno nikogo szokować. Nie od dziś wiadomo przecież, że „luksus nie jest przeciwieństwem biedy, lecz wulgarności”.
Mimo iż gorący rdzeń stanowią tu benzoin i wanilia, zaskoczenie czeka każdego, kto spodziewa się po zapachu Buxtona pokornego „słodziaka”. Krew, którą pompuje serce tej kompozycji jest zatruta, nasycona goryczą aromatycznych przypraw: kolendry i kardamonu. Przez wzgląd na ascetyczność formuły, ciężko jest rozpatrywać owe składniki jako tło lub też jazgoczący wstęp do kompozycji, która wrzaskiem uprasza się o naszą uwagę. Wzorem kropli atramentu, która niespiesznie, ale skutecznie, sieje zamęt w szklance wody, wytrawne przyprawy wysycają przestrzeń zapachu aż po jego brzeg. Efekt obcej, pylistej atmosfery, która drażni nasze podniebienie z chwilą, gdy zdecydujemy się na pierwszy haust powietrza sprawia, że Emerald w żadnym momencie nie jest tworem nudnym. Nie płoży się, nie mizdrzy, nie składa obietnic. Wbrew temu, co mógłby sugerować skład, nie jest to wszakże – jak powiedzieliby anglojęzyczni miłośnicy perfum – comfort scent. Ba, ubrany w niego czuję się, jakbym znalazł się w samym sercu burzy piaskowej.
Drobinki złocistego pyłu wdzierają się do moich oczu i ust, a gdzieś w oddali, zimne i obojętne, majaczy słońce. To wanilia, która ukazuje swoją dojrzałą, dystyngowaną twarz znaną entuzjastom legendarnej guerlinady – bazy, na fundamentach której Guerlain stworzył na początku XX wieku swoje największe dzieła, m.in. Shalimara, l’Heure Bleue oraz Vol de Nuit. Wanilia niejadalna, drapieżna i gryząca. Umiejętnie trzymająca w ryzach benzoin, który samodzielnie lub w złym towarzystwie potrafi pachnieć jednocześnie zwierzęco i sztucznie. Tej pułapki nie tak dawno nie zdołał uniknąć Pierre Guillaume w swoim Djhenné. Nie bez powodu nawiązuję do tego twórcy. Ten sam (nomen omen, wybitnie utalentowany) jegomość, promując jedne ze swych pierwszych perfum, Cozé, zalecał, by dla lepszego ich poznania sprawdzić, jak smakują, poprzez zlizanie ich z nadgarstka. Obawiam się, że podejmując się tego eksperymentu
w przypadku Emeralda, poczułbym gorycz, a potem delikatne mrowienie, które z wolna rozlałoby się po moim ciele, od czubka języka aż po palce u stóp. W końcu padłbym przy biurku, martwy. Cóż, jednego jestem pewien – na moich ustach malowałby się uśmiech.
Kobiecą recenzję Emerald Reign przeczytasz tutaj.
A perfumy dostać można w Perfumerii Ambrozja.
Opis Grzegorza jest under construction
Dodaj komentarz