O tym, że cena ma swoja cenę, wiadomo nie od dziś. Wystarczy, że przyjrzymy się niezwykle popularnemu w dyskursie reklamy słowu „ekskluzywny”, a szybko okaże się, że jego fundamentalną obietnicą jest nie tyle sam produkt (jego cudowne właściwości, wysoka jakość itp.), lecz fakt, iż nie każdy może sobie na niego pozwolić (z ang. exclude – wykluczyć, wyłączyć). To właśnie ową pokusę przynależenia (i jej rewers, czyli lęk przed odrzuceniem) z wielkim zaangażowaniem pielęgnują w nas producenci dóbr luksusowych, w tym także perfum. Proces komodyfikacji, czyli utowarowienia cen sprowadza się tutaj do tego, że klienci (często nie do końca świadomi mechanizmów, które nimi kierują) płacą nie za produkt, lecz za to, że płacą, że jest ich, w przeciwieństwie do innych, na daną rzecz po prostu stać. Parafrazując mglistą tautologię z pierwszego zdania, cena stała się wartością samą w sobie.
Ekskluzywne perfumy, co to takiego?
Ciekawą ilustracją tego zjawiska może być sposób, w jaki na przestrzeni lat ewoluowało znaczenie perfumeryjnej niszy. Pierwotnie, tj. w latach 70, kiedy na rynku debiutował l’Artisan Parfumeur, o „ekskluzywności” zapachów niszowych świadczyła przede wszystkim ich awangardowość, odejście od rodzin zapachowych, ryzykowne zestawienia nut (Mûre et Musc) czy też, w późniejszych latach, wykorzystywanie składników dotychczas przez twórców pomijanych (Premier Figuier). Dziś, kiedy każdego roku na rynek wprowadzanych jest kilkadziesiąt nowych linii zapachowych, z których każda jest bardziej „indie”, bardziej „artistic” i bardziej „modern” od poprzedniej, łatwo przeoczyć fakt, że jedyną zmienną, której wartość rosnąć będzie ponad wszelką wątpliwość, jest cena. O tym, że biznes perfum niezależnych zaczął funkcjonować w oderwaniu od swych korzeni, świadczyć mogą pojawiające się w mediach tyleż nieudolne, co absurdalne, terminologiczne matrioszki pokroju „niszy w niszy” czy też „post-niszy”, mające niejako przekonać nas o tym, że chodzi tu nie o pieniądze, a sztukę pierwszej próby. Cóż z tego, że ta najczęściej pisana jest przez duże $?
Nim ktoś posądzi mnie o poważne niedopatrzenie, napiszę, że sztuka to – rzecz jasna – więcej niż zbiór tworzących ją materiałów. O tym, ile „warte” są obrazy zdobiące ściany wielkich galerii, świadczy więcej niż rynkowa cena płótna, farb i czterech desek zbitych w prostokąt. Podobnie ma się sprawa z perfumami. Kreator zapachu ma święte prawo zażyczyć sobie za swoje dzieło każdej, nawet bajońskiej sumy. Pytanie, czy my docenimy (i wycenimy) owe dzieło na tyle, by w ostatecznym rozrachunku zdecydować się na jego zakup?
Gdy piszę te słowa, w moim pokoju można wyczuć dwie wonie: Jubilation XXV Woman od Amouage oraz Panią Walewską od… Pani Walewskiej, czyli klasyk zakupiony przeze mnie parę tygodni temu w Biedronce za ok. 20zł. Choć dzieli je wiele, a łączy chyba tylko rodzina (kwiatowy szypr), bawi mnie myśl, że niektórzy ludzie lubujący się w produktach z etykietką „les exclusifs” chętniej kupiliby Panią Walewską we flakonie od Amouage za ok. 900zł, niż Jubilation XXV Woman w niebieskiej buteleczce od Pani Walewskiej za wiadome pieniądze we wiadomym sklepie. I – podkreślam – nie chodzi tutaj o to, by udowodnić, że Amouage produkuje zapachy kiepskie, przereklamowane i źle wycenione. Bynajmniej. W mojej pachnącej szufladzie wspomniane wyżej perfumy stoją obok siebie, bo, jak mniemam, warte są ceny, którą nałożył na nie producent. Obawiam się jednak, że łatwo jest w szale zakupów zapomnieć o produkcie i naszym zdaniu na jego temat, a skupić się na kupowaniu obietnicy, którą składają nam pieniądze (a ta, jak wiadomo, nader często okazuje się nie mieć pokrycia).
Opis Grzegorza jest under construction
Dodaj komentarz